Na początku był chaos. Ciemne chmury
zasłaniały niebo, śnieżnobiały puch przykrywał cały ten syf
leżący na ciągnących się ulicach. Mijał jeden tydzień, drugi i
kolejne. Dzień za dniem. Poniedziałek był czwartkiem, a środa
niedzielą. Każda godzina przypominała tratwę odpływającą
beznamiętnie i bezpowrotnie. Minuta sprawiała wrażenie wieczności.
Tuż nad drogą prowadzącą donikąd leciał bezkształtny
grafitowy balonik. Wolny, jak skrzydlate stworzenie omijał co raz
wystające znad ziemi ostre jak brzytwa kamienie. Ocierał się o
nie, nie mając wystarczająco sił by wzbić się wyżej.
Niewidzialny dla oczu stalowy łańcuch ciągnął go w dół, ku
upadkowi. W końcu uległ. Wylądował bezszelestnie, niezauważalnie
wśród postaci
z uśmiechniętymi maskami. Leżał tak dłuższą
chwilę na drewnianej scenie z rozsuniętą potężną kurtyną.
Obserwował kolorowe kostiumy, chustki, kapelusze, wstążki...
Pomału zaczął się przyzwyczajać i ich naśladować. Jak za
magicznym pstryknięciem palcami z grafitowego kopciuszka zmienił
się w coś, czym nigdy nie był. Postanowił wziąć udział w
spektaklu. Odgrywanie innej roli niż dotychczas wychodziło mu tak
dobrze, że on sam zaczął
w to wierzyć. Tryskał pozytywną, lecz
udawaną energią. Śmiał się płacząc, wirował wkoło ze
spuszczonym powietrzem, do momentu, aż zdał sobie sprawę z tego,
że jego świat jest iluzją. Wszystko co robił było jak sen, jak
baśniowa kraina, w której na pierwszy rzut oka wszystko jest
możliwe. Na zewnątrz nie miał problemów, nie leżał zwijając
się z bólu gdzieś w głębi scenerii. Ale to i tak nie miało
nawet najmniejszego sensu. Jego wnętrze było jak czarna otchłań.
Oszukiwał innych, tych bliższych i zupełnie nieznajomych, ale nie
potrafił oszukać siebie...Wtedy pojawił się On. Promyk słońca
wśród burzowych chmur, łyk świeżo parzonej kawy z mlekiem o
poranku, celny strzał na loterii. Był
nadzieją...upadkiem...szczęściem... i żalem. Był wszystkim.
Nieświadomie wpuścił powietrze do jego serca i zakleił otwór by
już nie ulatywało. Balonik nabrał niesamowitej, niemal
fantastycznej mocy, wzniósł się jak najwyżej mógł. Po drodze
zmieniał kolory, każdy coś oznaczał. Niestety nikt nie zauważył,
że ta blada pomarańcz nabrała intensywności i blasku. Ale on się
tym nie przejmował, wiedział, że jest silny, potężny, że może
wszystko osiągnąć, właśnie w tej chwili. Czy był szczęśliwy,
spełniony, doceniony i kochany? Tego nie wie i już nigdy się nie
dowie. Zahaczył o igłę znajdującej się na samym czubku
chwiejącej się jodły. Ona jedna sprawiła, że balonik pękł na
drobne kawałki. Wiatr uniósł je i rozwiał jak najdalej od siebie.
Jego poszarzałe części leżą gdzieś pod drewnianą podłogą
opustoszałej sceny. Kurtyna zapadła. Koniec przedstawienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj, jeśli chcesz ;)