Miło Ci?
Miło.
Miło wtedy, gdy pewnego ranka słysząc
śpiew ptaków nie czuję paraliżującego skurczu. Mogę swobodnie
poruszyć palcami obu dłoni, zgiąć łokcie i położyć ręce na
klatce piersiowej tuż przy dudniącym sercu.
Miło wtedy, gdy woda mineralna
znajdująca się obok mego biurka wydaje się być chłodniejsza niż
zazwyczaj. Z każdym łykiem stara się ugasić żarzące się
płomienie i przygotować moje ciało do egzystencjalnej podróży.
Miło wtedy, gdy stojąc przed szafą
pełnej jakichś szmat nie myślę
o tym, w co mam się ubrać.
Nakładam jedyny kolor, który tak wspaniale odzwierciedla mój
nastrój, charakter i poczucie humoru. Czarna barwa skutecznie nie
daje zapomnieć o pogrzebie martwej duszy.
Leżę z zamkniętymi
powiekami kurczowo ściskając małą, miękką poduszkę. Z
głębokiego (jakby mogło się wydawać) snu wybudza mnie szum
zepsutego radia."To twój dzień...twój dzień...dzień...” - powtarzają głosy w mojej głowie. Melodia latających
stworzeń zlewa się z zaciętą, starą kasetą i sprawia wrażenie
czegoś przyjemnego dla ucha. Z całych sił staram się przedłużyć
tę chwilę. Otwieram oczy najszerzej jak jest to możliwe. Ociężałym
ruchem podnoszę lewą nogę do góry i pozwalam jej, by spokojnie
opadła poza krawędź łóżka. Wstaję i cierpliwie czekam na
kolejny sukces lub porażkę, której nie planowałam. Czuję
pieczenie gdzieś
w środku mnie, tak mocne jakby ktoś właśnie
rozpalił tam ognisko. Wyprane strzępki uczuć przypominające
zgniecione ulotki rozsypane po ulicach spalają się kawałeczek po
kawałeczku. Iskierki nie dają za wygraną zwracając na siebie
uwagę. Ignoruję to. Dzisiaj będzie inaczej, nie poddam się bez
walki.
Z trzaśnięciem drzwi opuszczam mieszkanie. Idąc prosto,
jak we mgle, przecinam smugi dymu z cienkiego papierosa. Próbuję
nie spaść z życiowego sznura stawiając jedną stopę za drugą.
Niewłaściwy, nieświadomy ruch i mogłabym wpaść w ogromną
ciemną przepaść, która wciągnęłaby mnie niczym emocjonalny
wir. Niezauważona przez nikogo
wdaję się w taniec z szumiącym powietrzem. Ogarnia mnie
niepokojący spokój i dobrze poznany lęk. Z wymuszonym uśmiechem na twarzy
zaczynam zastanawiać się nad sensem wyjścia z cieplutkiego,
bezpiecznego kątka. Rozważam wszystkie za i przeciw ucieczki przed
rzeczywistością. Chodnik ciągnie się nieubłagalnie, nie
prowadząc mnie do żadnego konkretnego celu. Spojrzenia nieznajomych
przenoszą mnie do teatru bez nawet najmniejszego dźwięku. Postacie
w białych strojach wykonują gwałtowne sceniczne ruchy w moją
stronę. Przytłaczający wzrok budzi we mnie wstyd, winę i pogardę
do samej siebie. Czuję jak tracę grunt pod nogami, z trudem
kontroluję niemy krzyk. Odwracam się i wracam tam, skąd przybyłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj, jeśli chcesz ;)